
Szopienice. Dzielnica, w której zieleń wdziera się w każdy zakamarek. Wyrasta spomiędzy kostki brukowej, rozsadza betonowe płyty, zdobi przestronne skwery, oplata balkony, które dawno już straciły lokatorów. Natura, cierpliwa jak pamięć, nigdy się nie poddaje – zawsze wraca, zawsze próbuje na nowo połączyć to, co zostało rozdarte. Zieleń w Szopienicach jest jak powolne pojednanie: miękka linia, która zasklepia pęknięcia czasu.
Taką właśnie opowieść snuje Wojciech Has w filmie Pożegnania. To historia Pawła – młodzieńca z zamożnej rodziny – i Lidki, fordanserki, którzy trafiają na siebie w przedwojennej Polsce, w momencie buntu, poszukiwania wolności i niespełnionych pragnień. Razem wynajmują pokój w Podkowie Leśnej, rzucają się w uczucie, które brutalnie przerywa interwencja ojca Pawła, a potem wybucha wojna. Pożegnania mówią o miejscu między młodością a stratą, o tym, że czas i historia potrafią zerwać nici, które łączyły ludzkie dusze.
W zielonym pokoju ten film brzmi jak echo — zieleń to nie tylko kolor odnowy, która próbuje odtworzyć to, co zostało rozerwane. To metafora drugiej szansy — niepewnej, kruchej, ale koniecznej. Bo nawet gdy przeszłość bywa trudna, natura i człowiek wciąż próbują stworzyć nowy język pokoju.
Jeśli zapragniesz, Drogi Czytelniku, możesz sam dostrzec te miejsca w Szopienicach, gdzie liście skrywają ruinę, a trawa zasypuje ślady torów. To nie są ogrody zaplanowane ręką architekta – to dzika pamięć, która powraca mimo wszystko.
A teraz pojawia się on – Monsieur Flâneur de l’Est. Czarny, wysmukły, odcinający się od zielonego tła niczym wyraźny znak na pożółkłej kartce. Towarzyszy mu lampa teatralna, a jej snop światła, przesłonięty zielonym filtrem, nie tylko wydobywa roślinność z mroku, ale też rzuca na nią cienie – cienie przypominające zapisane hasła, szyfry sprzed lat. Flâneur stąpa powoli, jakby czytał miasto jak manuskrypt, którego fragmenty zapisane są nie w słowach, lecz w liściach, murach i powietrzu.
W tej wędrówce nie chodzi o to, by odczytać wszystko do końca. Wystarczy, że światło zatrzyma się na pędzie bluszczu, by cała ulica przypomniała sobie, że czas nigdy nie jest tylko końcem, lecz także początkiem.
SCENA 1
Skwer Walentego Roździeńskiego to miejsce codziennych spotkań mieszkańców. Psy prowadzone na smyczach, dzieci bawiące się głośno, dźwięk tramwaju – wszystko to układa się w dobrze znaną partyturę życia dzielnicy. A jednak na murze, wysoko ponad tą zwyczajnością, pojawia się postać, która przenosi myśl w inny wymiar. Kapitan Oszek – marynarz i podróżnik, legenda Szopienic. Na muralu spogląda w dal, jakby wciąż wypatrywał morza, którego nigdy tutaj nie było.
Monsieur Flâneur de l’Est staje naprzeciw malowidła i unosi lampę teatralną. Zielony filtr zamienia spojrzenie kapitana w latarnię – światło bije z jego oczu, jakby wzywał do podróży, której celem nie jest daleka kraina, lecz marzenie o niej. Zieleń nie jest tu ozdobą, lecz obietnicą: że nawet jeśli świat się zmienia, można jeszcze coś ocalić, można wrócić do siebie. Zachęcam Cię, Drogi Czytelniku – przybądź tu i odszukaj to miejsce, bo warto.

I wtedy Flâneur dostrzega obok dom całkowicie obrośnięty winobluszczem. Zielona ściana pulsuje jak żywy organizm, okna toną w liściach, drzwi znikają w gąszczu, a dach zdaje się dźwigać ciężar małego lasu. To nie jest ruina – to pomnik natury, zbudowany nie z cegieł, lecz z żywej materii.
Flâneur podchodzi bliżej, zostawiając lampę na skwerze. Patrzy na liście, które drżą w rytmie tramwajowego podmuchu, i ma wrażenie, że każdy z nich to urwany fragment wspomnienia: pierwsza rozmowa, nieśmiały uśmiech, dotyk dłoni – wszystkie te chwile tworzące całość, które rodzą się, kwitną i znikają, a jednak zostawiają po sobie ślad.

Tak właśnie było w filmie Pożegnania. Has nie opowiadał prostego romansu – stworzył obraz całego pokolenia, które w przedwojennej Polsce próbowało odnaleźć się między modernizmem a tradycją, między iluzją wolności a nieuchronnym brzemieniem historii. W tle osobistej historii Pawła i Lidki wybrzmiewały pytania o cenę kompromisu, o rozstanie z dawnym światem, który już nigdy nie powróci. Zieleń tego filmu nie jest jedynie barwą młodości – to raczej kolor złudzeń, które bujnie rosną jak trawy ozdobne, by potem ustąpić miejsca twardej rzeczywistości.
Mieszkańcy skweru zatrzymują się i patrzą na Flâneura. Nie rozumieją jego gestów, ale czują, że uczestniczą w czymś niecodziennym. Pasażerowie tramwaju odwracają głowy od telefonów, obserwując postać w czerni wpatrzoną w zieloną ścianę. Nikt nie wie, czy to teatr, czy sen. Ale przez moment wszyscy czują, że codzienność zaczęła oddychać głębiej.

Flâneur kłania się liściom i odchodzi powoli, jakby sam stał się bohaterem Pożegnań. Nie żegna się jednak definitywnie – raczej obiecuje, że gdzieś dalej, za kolejnym zakrętem, czeka jeszcze jedna młodość, jeszcze jedno spotkanie. Bo zielony pokój nie jest kresem – jest wędrówką, w której każde rozstanie rodzi kolejne pytanie: czy można jeszcze tu wrócić?
SCENA 2
Monsieur Flâneur de l’Est nie zna mapy, a jednak zawsze znajduje uliczki, które zdają się czekać właśnie na niego. Tak trafił do Objazdowej — ulicy tak ciasnej, że kamieniczki niemal dotykały się ramionami, jak starzy przyjaciele, którzy nie mogą już iść o własnych siłach, więc wspierają się nawzajem. Ściany, obdarte z tynków, w barwach zgaszonych, przeszłych, niosły na sobie ślady deszczu i dymu. Czas się tu zatrzymał, ale nie tak łaskawie jak w bajce; raczej w pół kroku, ciężko, z oddechem urwanym przez lata zaniedbania.
A jednak w tej ciasnocie było coś niezwykłego. Ulica Objazdowa miała aurę intymności. Było w niej przytulnie, choć z pozoru nic tu nie zapraszało — jak w starym liście, którego papier się kruszy, a jednak ktoś przechowuje go w szufladzie, bo nosi w sobie autentyczność, której nie sposób podrobić. Odnajdź to miejsce, a poczujesz coś więcej niż satysfakcję.
Na końcu tej uliczki Flâneur dostrzegł kamienicę odmienną od reszty. Zapadająca się, bez dachu, z wybitymi oknami, przez które prześwitywało niebo. Ruina, która powinna straszyć, a jednak żyła zielenią: pnącza, trawy i samosiejki przejęły ściany, jakby natura chciała uleczyć architekturę. Bluszcz wspinał się po murach niczym miękkie echo dawnego życia, sprawiając, że nawet ta rudera oddychała świeżością.

Flâneur zatrzymał się, uniósł lampę i skierował jej snop na zielone ściany. Światło zatańczyło w oknach, w szczelinach cegieł, w rozpadlinach tynku. Ruina zaczęła grać cieniem — to, co martwe, zyskało ruch. Zawaliła się iluzja rozpadu: nagle kamienica wyglądała jak scenografia, która czeka na swoją rolę, a światło nadawało jej oddech.
Mieszkańcy zaczęli się schodzić, jakby przyciągnięci tym niezwykłym zjawiskiem. Przechodzili z psami, jeden za drugim, niby zwykły wieczorny spacer, a jednak każdy zerkał w stronę światła, które odmieniało ich zapomnianą uliczkę. Flâneur, stojąc samotnie, wydawał się reżyserem przedstawienia, do którego nie rozdano biletów. A przechodnie — ci zwykli ludzie, w dresach, kurtkach, prowadzący swoje psy — stali się widownią i współuczestnikami, wyciągniętymi z codzienności w coś, co przypominało sen.
W tej ciszy, zakłócanej jedynie szczeknięciem psa i stukiem laski Flâneura, słychać było w tle gwar ul. Obrońców Westerplatte. Tam ruch nie ustawał: samochody mknęły po łuku szerokiej jezdni, tramwaje przecinały powietrze dźwiękiem stali. Ta dynamika wielkiej ulicy spotykała się tu z kameralnością Objazdowej, jakby dwa światy zderzały się w pół kroku.

I nagle stało się coś, co dodało tej scenie nieoczekiwanego napięcia. Czarny terenowy samochód, który pędził w dół ulicy, gwałtownie zahamował. Opony zapiszczały, echo rozlało się po kamienicach. Kierowca, zamiast odjechać, wrzucił wsteczny bieg i cofnął się powoli. Cisza zgęstniała. Szyba w aucie opadła, a w oknie pojawiła się twarz mężczyzny o posturze gangstera — mocne rysy, ciemna sylwetka, złoty łańcuch, spojrzenie ostre jak brzytwa.
Na chwilę wszyscy wstrzymali oddech. Flâneur stał w świetle lampy jak gladiator w rzymskim koloseum, wystawiony na osąd. I wtedy — niespodziewanie — ręka mężczyzny uniosła się powoli, a kciuk skierował się ku górze. Gest prosty, a jednak niósł w sobie całą symbolikę ocalenia, akceptacji, uznania. Jakby scena została przypieczętowana: ten dziwny teatr w ruinie, ten samotny wędrowiec z lampą, ten cień zieleni — wszystko miało sens.
Samochód odjechał, a echo silnika rozpłynęło się po dużej ulicy. Flâneur nie skinął głową, nie podziękował — nie musiał. Ruszył powoli dalej, laska stukała o kamienie, a za nim został cień zielonego światła i niedopowiedziana historia. Objazdowa wróciła do swej zwyczajności, psy poszły dalej, ale każdy, kto widział tamtą scenę, miał świadomość, że przez chwilę uczestniczył w czymś więcej niż spacerze po dzielnicy.

Bo Flâneur nie tylko wędruje. On otwiera uliczki jak księgi — a Objazdowa zapisała się właśnie w jego wędrówce jako rozdział o ruinie, która oddycha zielenią, i o geście, który ocala jak w starożytnej arenie.
Opuszczony skrawek miasta — jest echem Pożegnań Hasa, gdzie spotkania i rozejścia noszą zawsze smak tęsknoty i niespełnienia.
I tak, oto Objazdowa — wąska uliczka obok tej szerokiej z ruchem tramwajowym — staje się bardziej niż kartą w opowieści: staje się momentem, w którym przeszłość zawiesza się w zielonym świetle, a człowiek i ruina spotykają się w okruchu nadziei i wspólnego milczenia.
SCENA 3
Tuż przy ul. Przelotowej, w rejonie ul. Wiosny Ludów w Szopienicach, dzielnica rozcina się na pół. Trwa remont torów kolejowych i całe Szopienice żyją z tą raną – niczym miasto podzielone na dwa światy, które mogą się zobaczyć, ale nie mogą się dotknąć. Tylko jedno miejsce, w tej okolicy, pozwala przejść z jednej strony na drugą: kamienny tunel dla pieszych, półkolisty, wąski, zbudowany z surowych bloków, jakby ocalał z innej epoki. To właśnie tam trafia Monsieur Flâneur de l’Est.

Ustawia lampę teatralną przy jednym z wejść i włącza zielony filtr. Światło rozlewa się po kamieniu, tworząc wnętrze jak z baśni – sklepienie połyskuje, ściany oddychają zielenią, a przechodnie nagle wkraczają w świat, którego się nie spodziewali. On sam stoi po drugiej stronie przejścia, sylwetka we fraku i cylindrze, niczym strażnik portalu, jakby czekał nie na zwykłych ludzi, lecz na pociąg sprzed dwóch wieków.
Ludzie reagują różnie: kobieta z karmazynową szminką prowadząca psa spogląda w górę i uśmiecha się niepewnie, ktoś inny przyspiesza kroku, lecz zaraz odwraca głowę, by upewnić się, że to, co widzi, wydarzyło się naprawdę. Widać coś niezwykłego – drobne ukłony, gesty powściągliwej aprobaty, jakby obecność Flâneura wymagała ceremonii. Nikt nie pyta, skąd się wziął, ale każdy, kto mija go w tym świetle, odnosi wrażenie, że przeszedł przez scenę, a nie zwykły tunel.
Jeden tylko człowiek ośmiela się podejść bliżej i zagadać. Starszy pan – włosy siwiejące, okulary zsuwające się na nos, wąsy dodające mu charakteru. Mówi płynnie, może nawet zbyt swobodnie, jak ktoś, kto tego wieczoru zaglądał do kieliszka. Ale jego słowa są pełne szacunku i grzeczności, mimo że dziś nie wylewał za kołnierz. Opowiada Flâneurowi, że od lat mieszka w Niemczech, lecz wciąż ma tu nieruchomości. Przyznaje, że bywał kimś poważanym w tej dzielnicy – znał samego Kazimierza Kutza. A potem przechodzi do historii mroczniejszych: o tym, że Szopienice nie zawsze były bezpieczne, że miały złą sławę, że nocą bywało tu groźnie. „To miejsce zna cień” – mówi – „choć dziś zostały już tylko opowieści”. I tych historii zostało tego wieczoru wiele opowiedzianych.

Flâneur słucha, a zielone światło zdaje się otulać słowa starca, wydobywać z nich ten ciężar. Dla niego te wspomnienia nie są przestrogą, lecz kolejnym fragmentem pejzażu – tak samo prawdziwym jak winobluszcz na ruinach czy echo kroków w pustej uliczce. Zieleń lampy łagodzi ostrość dawnych historii, kryminalnych wspomnień, przemienia je w część większej opowieści o trwaniu i odradzaniu się.
A gdy rozmówca odchodzi, Flâneur zostaje sam. Tunel płonie zielenią, a on stoi w jego końcu nieruchomo, jakby czekał. Jest po północy: przechodnie już nie mijają go z ukłonem, z uśmiechem, z nieufnym spojrzeniem, zawsze jednak odwracając się za nim, jakby chcieli sprawdzić, czy to naprawdę dzieje się na jawie. Flâneur patrzy przed siebie, w głąb przejścia, jakby miał się zaraz przenieść – nie do drugiej części dzielnicy, lecz w zupełnie inny wymiar.
W tej scenie pobrzmiewa echo filmu Wojciecha Jerzego Hasa Pożegnania. Tam młodzi bohaterowie próbują na chwilę wyrwać się z ram klasowych i społecznych podziałów, ale ich uczucie okazuje się zbyt kruche wobec presji rzeczywistości. Tak i tunel w Szopienicach staje się metaforą – przejściem nie tylko między dwiema częściami miasta, lecz także między światem marzeń a światem obowiązku, między pragnieniem a koniecznością rozstania, między nim a lokalnymi mieszkańcami. Zieleń przypomina tu, że nawet jeśli szczęście jest krótkie i ulotne, to każda taka chwila pozostawia ślad – jak echo miłości, która mimo końca nie znika całkiem.
Flâneur poprawia cylinder, stuk laski brzmi jak sygnał odjazdu. Zielone światło gaśnie powoli, jakby zamykała się księga. A on trwa jeszcze chwilę, zapatrzony w ciemność, pewien, że za tym przejściem czeka już inny świat.

O czym jest film Pożegnania?
Wiosna 1939 roku. Paweł, maturzysta z rodziny konserwatywnej, w akcie buntu przeciw mieszczańskim ograniczeniom prowokuje wyjście do nocnego lokalu. Tam spotyka Lidkę — fordanserkę, dziewczynę doświadczoną życiem, z dystansem do świata.
Ich świat staje się przez chwilę zieloną przystanią — ucieczką od schematów, pragnieniem autentyczności. Decydują wspólnie wynająć pokój w pensjonacie „Quo Vadis” w Podkowie Leśnej, by choć na moment być razem i oddalić presje otoczenia.
Ale idyllę przecina interwencja ojca Pawła, presja społeczna i poczucie obowiązku. Paradoks młodości: zieleń nadziei może zakiełkować, lecz zaraz zostać zaprószona kurzem świata.
Po latach losy Pawła i Lidki spotykają się ponownie — on powraca z obozu, ona żyje w obrębie dawnych relacji, już nie wolna, już nie ta sama. Między nimi pozostają wspomnienia, niedopowiedziane gesty, echo czegoś, co mogło być.
Jak powstawał film?
Pożegnania powstały w 1958 roku jako drugi pełnometrażowy obraz Wojciecha Jerzego Hasa.
Scenariusz powstał we współpracy Hasa i Stanisława Dygata – autor powieści, na której oparty jest film.
Operatorem był Mieczysław Jahoda.
Film zrealizowano w czerni i bieli, w konwencji kina psychologicznego i obyczajowego.
Lokacje: Warszawa (m.in. Ogród Saski), Podkowa Leśna (stacja kolejowa, pensjonat „Quo Vadis”, tory Warszawskiej Kolei Dojazdowej).
Styl Pożegnań wpisuje się w nurt psychologiczny szkoły polskiej – kino subtelne, z atmosferą melancholii, z niedopowiedzeniami i obrazami, które mówią więcej niż słowa.

Odbiór i znaczenie filmu
W chwili premiery Pożegnania były przyjmowane z umiarkowaną dezaprobatą — krytykowano je za zbytnią subtelność, za nostalgię, za brak dramatyzmu, który wówczas bywał oczekiwany w kinie polskim.
Jednak film zdobył uznanie za swoją atmosferę, psychologiczną wrażliwość i poetycką formę niedopowiedzeń.
Wyróżnienie: nagroda FIPRESCI na Festiwalu Filmowym w Locarno w 1959 roku — doceniono ten obraz jako dzieło o wyraźnej wrażliwości i jakości artystycznej.
Epilog Aktu III
Ten zielony zakątek — jest reminiscencją Pożegnań Hasa, gdzie spotkania i rozstania noszą zawsze smak tęsknoty i niespełnienia. W filmie bohaterowie starają się uchwycić światło w cieniu nadciągającej katastrofy, lecz często „pożegnać” oznacza zachować coś tylko w pamięci, nawet jeśli nie da się tego ocalić.
Zieleń w Pokoju Zielonym nie jest barwą beztroski, lecz nadziei podszytej melancholią. To kolor mostów — tych zbudowanych z liści, wspomnień, spojrzeń, niedopowiedzianych gestów. Zieleń scala to, co rozdarte, ale nie obiecuje wieczności. To raczej delikatne przypomnienie, że życie zawsze odrasta, nawet jeśli nie w tej samej formie.
I właśnie w tej aurze Flâneur zatrzymuje się na progu tunelu, zapatrzony w głąb, jakby wiedział, że za jego końcem nie czeka już tylko druga część Szopienic, ale inny świat. Zieleń powoli ustępuje miejsca barwie głębszej, cięższej, bardziej mistycznej. To już nie kolor odrodzenia, lecz refleksji i przejścia.
Tak kończy się Pokój Zielony. A wraz z nim zaczyna się nowy rozdział — Pokój Fioletowy, w którym melancholia spotka się z transcendencją, a Flâneur będzie musiał zmierzyć się z tym, co nieuchwytne i graniczne.
Film można zobaczyć:
Partner projektu:
Katowice Miasto Ogrodów – Instytucja Kultury im. Krystyny Bochenek
