Niebieski jest kolorem sprzeczności. Raz jawi się jako bezkresne niebo, obietnica wolności, przestrzeń oddechu. Innym razem – jako odcień melancholii, ciszy, zimnej samotności, jakby ktoś rozpuścił w powietrzu pisarski fluid tęsknoty. Woda, choć sama w sobie jest bezbarwna, odbiera niebieskość od nieba – i staje się jego lustrem. W tym odbiciu każdy widzi coś innego: utracone chwile, twarze nieobecnych, własne pytania, które nie znajdują odpowiedzi.

Takim właśnie kolorem oddycha film Wojciecha Jerzego Hasa Jak być kochaną. To opowieść o Felicji, aktorce, która we wnętrzu samolotu odtwarza swoją historię, jakby jej życie było sceną, a ona sama – widzem i zarazem bohaterką. Miłość, która nie miała prawa się spełnić, staje się ciężarem, a wspomnienia przybierają barwę ciemnoniebieską: głęboką jak noc, w której wszystko brzmi wyraźniej. Has splata przeszłość z teraźniejszością tak, że jedno prześwituje przez drugie niczym światło księżyca odbite w wodzie.

Szopienice także znają ten odcień. Stawy, torfowiska, kałuże po ulewach – zawsze odbijają niebo, a jednak nigdy nie oddają go w całości. Niebieski tu jest fragmentem, echem, niedopowiedzeniem. W zardzewiałych balustradach i oknach, gdzie farba dawno się łuszczy, zostają jeszcze resztki koloru – blaknące, gasnące, jak ślad po czyimś głosie.

Pokój Niebieski nie opowiada o rozświetlonym niebie lata. To przestrzeń, w której pamięć i melancholia tworzą własną scenografię. Niebieski jest tutaj oddechem przed ciszą, łzą na powierzchni lustra, chwilą, która nigdy nie staje się teraźniejszością. Jest także jak zasłona teatralna – ciężka, aksamitna, przesłaniająca scenę, za którą kryją się sekrety i nieopowiedziane historie. Czasem to barwa zimnego światła latarni, które się mienią w pustych oknach bloków, albo kolor atramentu na kartkach listów nigdy niewysłanych. W tej tonacji każde echo wydaje się dłuższe, każdy krok – bardziej samotny. To odcień, w którym światło styka się z cieniem, tworząc niepokój, że to, co najważniejsze, zawsze wymyka się o krok dalej, pozostawiając po sobie tylko ślad w powietrzu.

SCENA 1

Monsieur Flâneur de l’Est zatrzymuje się nad Stawem Morawa. Jeszcze niedawno brzegi tego miejsca były dzikie, nieokiełznane, pełne trzcin i przypadkowych ścieżek wydeptanych przez wędkarzy i dzieci z pobliskich bloków. Teraz jednak przestrzeń zmieniła się — jakby ktoś otworzył starą księgę i dopisał do niej nowe rozdziały. Na północnym brzegu wyrosła plaża, szeroka na sto metrów, zsypana świeżym piaskiem, lśniąca jak kartka gotowa przyjąć ślady nowych opowieści.

Za plecami Flâneura stoją budynki sanitarne, przebieralnie i natryski — funkcjonalne, a jednak w wieczornym świetle przypominają teatralne kulisy, zza których zaraz wyjdą aktorzy. Alejki, wybrukowane i oświetlone, prowadzą w stronę siatkarskiego boiska i placu zabaw, gdzie w dzień rozlega się gwar, a wieczorem zostaje tylko echo dziecięcych głosów.

Nowa infrastruktura jest jak ramy obrazu: pojemny parking, szeroki ciąg pieszo-rowerowy. Wzdłuż niego rozmieszczono ławki i stoły pod żaglami przeciwsłonecznymi, czekające na rodzinne pikniki, a obok przygotowano przestrzeń dla foodtrucków i wiatę grillową. Flâneur dostrzega w tym teatrze współczesności miejsca dla nowych rytuałów: spotkań, świętowania, codziennego biesiadowania.

Patrząc na taflę Morawy, widzi jeszcze starsze warstwy pamięci. Stanica żeglarska z hangarem na łodzie i oświetloną keją mówi o pasji ludzi, którzy pragną oswoić wodę, zamienić staw w małe morze. Obok plaży majaczy strefa kąpieliska, oddzielona bojami, z ratownikami czuwającymi jak strażnicy innego, bezpieczniejszego świata.

A jednak, mimo nowoczesności, wciąż zostaje coś z dawnego ducha tego miejsca. Zieleń trzcin i zapach powietrza mieszają się z nowymi alejkami. To tak, jakby historia nie dała się całkiem przykryć inwestycją za prawie trzynaście milionów złotych. Flâneur dostrzega w tym napięcie: między naturą a architekturą, między dzikością a projektem, między dawnym szmerem trzcin a nowym stukiem rowerowych kół po kostce brukowej. Dla niego to miejsce nie jest tylko plażą. To scena, na której codzienność i wspomnienie uczą się ze sobą współistnieć — tak, jak niebieski kolor wody uczy się odbijać niebo, choć samo jest bezbarwne.

I nagle na pomoście pojawia się on – Monsieur Flâneur de l’Est. Kroki jego lśniących butów odbijają się od mokrego drewna, jakby szedł nie po deskach, lecz po scenie. Wchodzi zuchwale jak na wybieg mody – spokojnie, z dystansem, a jednak świadom, że każde spojrzenie jest zwrócone ku niemu. Na końcu czeka lampa teatralna, ustawiona tak, by podkreślić ten moment – ale Flâneur wie, że tego wieczoru nie potrzebuje żadnego filtra. To niebieski nieba i niebieski tafli Morawy stanowią jedyną scenografię.

Widownia zgromadziła się licznie. Rodziny wracające z plaży, biegacze zatrzymujący się w pół kroku, rowerzyści opierający się o balustrady – wszyscy patrzą, jakby nagle znaleźli się w teatrze cienia i koloru. Flâneur czekał. Czekał na tę sekundę, kiedy słońce zniknie za horyzontem, a niebo i woda zleją się w jedną barwę, bez granicy. Wtedy błękit sam stanie się filtrem, a całe otoczenie zamieni się w światło spektaklu. I się doczekał.

I właśnie w tej chwili zaczyna kropić. Deszcz najpierw ledwie muska powierzchnię stawu, potem zamienia taflę w migotliwy ekran, który odbija niebo w tysiącu drżących fragmentów. Widzowie zakładają kaptury, rozkładają parasole, pośpiesznie odchodzą. Ale spektakl trwa.

Na pomost wchodzą kolejni aktorzy tego przedstawienia – rybacy. Gawędzą między sobą, półżartem, półpoważnie, że właśnie teraz ryby biorą najlepiej, kiedy powietrze pachnie deszczem, a tafla wody drży. Rozstawiają wędki, jakby dopełniali scenografię, a nie uprawiali swoje codzienne rzemiosło.

Jeden z nich zatrzymuje się i zagaduje Flâneura. Młody chłopak, wyraźnie spoza tego miejsca, z akcentem zdradzającym wschodnie pochodzenie. Jest grzeczny i taktowny, mówi miękko, z szacunkiem. Wspomina o swoim rozstaniu z krajem – o rodzinie, którą zostawił, o wojnie, która odebrała mu pewność jutra. Tak jakby ta chwila rozmowy dawała mu zapomnienie.

Flâneur słucha w milczeniu. W słowach chłopaka rozbrzmiewa echo filmu Hasa Jak być kochaną: tam też wszystko było opowieścią o pamięci i o ciężarze miłości, która nie mogła się spełnić. Felicja, jak ten rybak, niosła w sobie historię rozstania, którego nikt nie widział, a które ważyło całe życie. Niebieski deszcz miesza się ze łzami, a tafla Morawy staje się zwierciadłem – odbija nie tylko niebo, ale i to, czego nie widać: stratę, której nie można zasypać słowami.

SCENA 2

Monsieur Flâneur de l’Est zatrzymuje się na rogu ulicy 11 Listopada w Szopienicach. Przed nim wyrasta stalowa bryła elektrociepłowni – wciąż czynna, wciąż oddychająca parą i gazem, jakby dawne serce hutniczej dzielnicy wciąż biło, tylko w innym rytmie. Rury ciągną się ponad głowami niczym arterie, a nowe instalacje błyszczą czystością, jak protezy wszczepione staremu organizmowi. To nie ruina, lecz transformacja – echo epoki węgla przerobione w melodię gazu.

A tuż obok – inny świat. Wykruszone ściany dawnych warsztatów, okna bez szyb, w których gniazdują ptaki. Betonowe płyty, popękane jak skorupa, z której wyrasta mech, trawy i drobne samosiejki. To miejsce przypomina dekorację teatralną: po jednej stronie scena nowoczesności, po drugiej kulisy, które dawno się rozsypały, ale wciąż opowiadają własną historię.

Flâneur wchodzi między ruiny. Kroki odbijają się od pustych hal, jakby każdy fragment przeszłości chciał odpowiedzieć własnym echem. Podnosi laskę i kieruje snop lampy teatralnej na pordzewiałe belki. Zieleń, która tu wrasta – w szczeliny betonu, w korytarze dawno zapomnianych budynków – wydaje się bardziej prawdziwa niż stal. To ona nadaje sens miejscu, które rozpadło się i przetrwało równocześnie.

Patrząc na elektrociepłownię i ruiny obok, Flâneur widzi jedną scenę. Na pierwszym planie – przemysł, który się zmienia, nowa energia, która zasila domy, ogrzewa zimowe noce. W tle – przemysł, który odszedł, zostawiając skorupy jak puste muszle. A pomiędzy nimi – niebieskie niebo, w którym rozpuszcza się dym i para. Niebo, które spaja przeszłość i teraźniejszość jednym kolorem.

Tuż przy bramie elektrociepłowni Monsieur Flâneur de l’Est zatrzymuje się i stawia lampę teatralną. Metalowe nóżki dotykają asfaltu, reflektor unosi się ku górze, a niebieski filtr osiada na otoczeniu niczym mgła. Ale to światło jest tylko dodatkiem – bo w tym miejscu kolor i tak już króluje.

Wieża chłodni kominowych rysuje się na tle nieba jak monumentalny instrument – jakby ktoś postawił gigantyczny flet, z którego unosi się para zamiast muzyki. Rury, biegnące ponad ulicą i wzdłuż murów, świecą wilgocią. Ich połysk odbija błękit nieba i sprawia, że cała instalacja wygląda, jakby została zanurzona w wodzie.

Snop lampy tylko pogłębia to wrażenie. Wszystko tonie w jednej barwie: brama, której metalowe sztachety połyskują jak tafla stawu; betonowe słupy, na których farba łuszczy się, ale w świetle stają się jakby nowo pomalowane; nawet zardzewiałe elementy instalacji nabierają odcienia kobaltu.

Flâneur patrzy na to w milczeniu, jakby oglądał monumentalną scenografię teatralną, w której rolę aktorów odgrywają maszyny. Chłodnia staje się tłem, rury – liniami sceny, komin – kolumną, której nie dałby się wymyślić żaden architekt. Niebo miesza się z parą wodną, a różnica między rzeczywistością a iluzją zaciera się.

W tej chwili całe otoczenie zdaje się jednym obrazem: industrialnym oceanem, w którym niebieski jest nie tylko kolorem, ale też ciszą, chłodem, melancholią. To światło nie potrzebuje już filtra – bo sama elektrociepłownia oddycha błękitem.

Ten piątkowy wieczór nie sprowadził Flâneura w to miejsce przypadkiem. Ze swoich źródeł wiedział, że w Walcowni — dawnej hali hutniczej przemienionej w przestrzeń wydarzeń — odbywa się wielka impreza dla Ikei. A elektrociepłownia stoi dokładnie na trasie jedynej drogi, która tam prowadzi.

I tak Flâneur trwał w milczeniu, lampa teatralna rozlewała wokół chłodny błękit, a jego sylwetka we fraku odcinała się od industrialnego tła jak znak, którego nikt się tu nie spodziewał. Samochody mijały go jeden po drugim: osobowe, taksówki, dostawcze busy zapewne wiozące catering, dekoracje albo sprzęt nagłośnieniowy dla imprezowiczów. Za każdym razem, gdy reflektory przecinały powietrze, musiały zetknąć się z blaskiem jego lampy, a przez moment całe otoczenie przypominało filmowe ujęcie, w którym światło staje się narracją.

Na widok Flâneura każdy samochód zwalniał. Każda twarz we wnętrzu kierowała się ku niemu. Kierowcy i pasażerowie gapili się w milczeniu, nie wiedząc, czy to część widowiska, na które właśnie zmierzali, czy może spotkali wędrowca z innego czasu. W tej dziwnej scenie zdawało się, że czas oplótł przestrzeń i zawiązał w supeł: oto industrialne serce miasta, błękit lampy, sznur aut i Monsieur Flâneur – jak pasażer, który nie mieści się w teraźniejszości, lecz wyślizgnął się z niej prosto na ich drogę.

Kiedy kolumna aut wreszcie zamarła, z ciemności wysunął się włoski samochód — błyszczący, niepasujący do industrialnego krajobrazu. A w nim dama: spóźniona, zabłąkana, z twarzą pełną brokatowych malowideł. Pojazd zawracał, błąkał się, potem podjechał do ruin przy elektrociepłowni — jakby bojąc się przekroczyć granicę pomiędzy cynicznym ciepłem zakładu a zimną ciszą opuszczonych śladów przeszłości.

Wciąż jeździła tam i z powrotem, jakby próbowała zebrać odwagę. Co chwilę wysiadała, stawała w cieniu ścian, próbowała dzwonić, ale telefon milczał — może impreza już się zaczęła, może jej wołanie ginęło w hałasie, którego jeszcze nie słyszeli ci, którzy przyszli pierwsi.

Dama nie spuszczała wzroku z Flâneura — ale zachowywała dystans. Choć była blisko, jej świat wydawał się odległy. Flâneur stał nieruchomo i cierpliwie obserwował jej zagubienie, jakby wiedział, że to nie przypadek, że znalazła się w tym miejscu — być może jak Felicja w obrazie Hasa, podróżując między światami: teraźniejszością i cieniem wspomnień.

W tej samej chwili to ona stała się gwiazdą tego teatru dla jednego widza — i odwrotnie. Sama jej obecność zdawała się nadawać temu fragmentowi znaczenie większe niż gesty innych. Po dłuższym wahaniu podjechała, drzwi samochodu uchyliły się po raz ostatni, i zapytała cicho: — Walcownia — którą drogą mam tam dojechać?

Jej zagubienie było słodkie i wzbudzające współczucie zarazem — jaśniej niż to, co kryje się za maską elegancji. Chciała trafić tam, gdzie serca starego przemysłu biją jeszcze w murach, gdzie hałas i cień spotykają się, jak w filmie Hasa, w którym pamięć próbuje nadrobić stracony czas.

SCENA 3

Dawna dyrekcja Huty Metali Nieżelaznych stoi w Szopienicach jak bezgłośny świadek epoki, która minęła. Jej ceglane ściany, niegdyś dumne i świeże, dziś sczerniałe od dymu i czasu, zdają się oddychać ciężarem historii. To nie jest zwykły budynek – to skorupa pamięci, której nie zdołały rozbić ani burze, ani zaniedbanie.

Fasada wznosi się monumentalnie, symetryczna, twarda w swoim rytmie. Prostokątne okna, niektóre wybite lub zasłonięte deskami, zieją pustką. Z ich wnętrza nie patrzy już nikt, a jednak wydaje się, że mrok w środku ma oczy – jakby pamiętał ludzi, którzy tu wchodzili i wychodzili, planując kolejne dni pracy wielkiej huty.

Wejście główne – szeroka, ciemna wyrwa w ceglanej ścianie – wygląda jak otwarte usta, gotowe połknąć każdego, kto się odważy. Betonowe framugi spływają rdzą i zaciekami, przypominając brunatne łzy. Nad nimi gzymsy i krawędzie kruszeją powoli, z każdym rokiem bardziej osuwając się ku ziemi.

Wokół budynku natura zaczęła pisać własny scenariusz. Trawy pną się w szczelinach, bluszcz zaczyna zdobywać mury, a z pękniętego betonu wyrastają małe drzewa. Dawna przestrzeń przemysłowej dumy zamienia się w ogród ruin.

A jednak w tej ciszy, w tej surowej bryle, jest coś wzniosłego. Jakby sama architektura chciała powiedzieć, że choć hutnicze ognie zgasły, choć ludzie odeszli, to miejsce wciąż trwa. I że każde spojrzenie na tę fasadę jest spotkaniem – z przeszłością, której nie da się wymazać.

Flâneur stał przy jednym krańcu dawnej dyrekcji huty, zapatrzony w surową fasadę, która jak martwa twarz przemysłu wciąż emanowała godnością. Jego sylwetka tonęła w błękitnym cieniu cegieł, więc ci, którzy zgromadzili się po drugiej stronie budynku, początkowo go nie dostrzegli. Byli tam motocykliści – dziesiątki maszyn ustawionych rzędem, ryczących silników, błyszczących chromów. To miejsce, opuszczone, gdzie diabeł mówi dobranoc, stało się ich azylem. Nikt tu nie zaglądał, nikt nie miał pretensji – więc mogli robić, co chcieli.

Na ulicy rozciągającej się przed ruiną rozpoczynały się wyścigi. Motocykle zrywały się do biegu jak konie, ogłuszając noc rykiem silników. Kiedy jeden z nich stawał na tylnym kole, inni odpowiadali kolejną sztuczką – jakby każdy numer miał być jeszcze głośniejszy, jeszcze bardziej brawurowy.

Flâneur przez chwilę pozostawał w ukryciu, słuchając tej symfonii. Ale w końcu wyszedł zza budynku, jak aktor, który wreszcie decyduje się wejść na scenę. I wtedy wszystko się zmieniło.

Motocykliści dostrzegli jego sylwetkę we fraku i cylindrze, stojącą samotnie w miejscu, które zdawało się punktem centralnym całego widowiska. Tam, gdzie Flâneur postawił stopę, każdy chciał teraz dotrzeć najszybciej. Tam wykonywano najbardziej ryzykowne akrobacje, tam zawisło napięcie, jakby linia mety wyznaczyła się sama.

Flâneur czuł się, jakby nagle przeniesiono go na tor Formuły 1. Nie miał w dłoni flagi, lecz jego obecność wystarczyła. Stawał się tym, który odmierza okrążenia, tym, dla którego cała adrenalina i cały ryk silników nabierały sensu. W ruinach huty, w miejscu ciszy i zapomnienia, nagle narodził się teatr prędkości – a on, wędrowiec z lampą i laską, stał się jego milczącym arbitrem.

Warkot silników narastał, po czym nagle ucichł, jakby sam czas go zatrzymał. Jeden po drugim motocykliści zgasili maszyny, zostawiając w powietrzu drżenie metalu i zapach benzyny. Flâneur nie zrobił żadnego gestu, nie skinął głową – a jednak wszyscy patrzyli w jego stronę, jakby to od niego oczekiwali jakiegoś gestu.

On jednak tylko poprawił cylinder, oparł dłoń na lasce i ruszył wolnym krokiem w stronę ciemności. Nie przyspieszał, nie oglądał się za siebie. Zostawił za sobą widownię, która przed chwilą chciał go pochłonąć, tak jak zostawia się na scenie echo braw po zakończonym przedstawieniu.

Motocykliści jeszcze przez moment patrzyli na oddalającą się sylwetkę, a potem znów odpalili maszyny – ale już ciszej, jakby w ich ryku pozostał cień milczącej obecności, która właśnie ich opuściła. Flâneur zniknął w chaszczach, a mury dawnej dyrekcji znów spowiła samotność.

O czym jest film Jak być kochaną?

Historia Felicji, aktorki, która podczas podróży samolotem wspomina własne życie. Wspomnienia prowadzą do lat okupacji: Felicja zakochuje się w Wiktorze Rawiczu, aktorze oskarżonym o zabicie volksdeutscha. Ukrywa go w swoim mieszkaniu, ryzykując reputację i bezpieczeństwo. Jej poświęcenie nie zostaje nagrodzone – miłość staje się ciężarem, a po wojnie Rawicz ją opuszcza. Felicja zostaje sama, z poczuciem winy i z bagażem niespełnionego uczucia. Niebieski w tej opowieści jest kolorem melancholii i chłodu – barwą wspomnień, które bolą, ale których nie sposób się pozbyć.

Jak powstawał film?

Film powstał w 1962 roku, w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa, na podstawie opowiadania Kazimierza Brandysa. Scenariusz współtworzył sam pisarz. Autorem zdjęć był Mieczysław Jahoda. Główną rolę zagrała Barbara Krafftówna, której kreacja Felicji uznawana jest za jedną z najwybitniejszych w polskim kinie. Partnerował jej Zbigniew Cybulski w roli Rawicza. Film nakręcono w czerni i bieli, ale mimo braku koloru widzowie odczuwają, że jego dominantą emocjonalną jest niebieski – chłód, cisza, refleksja, melancholia.

Odbiór i znaczenie filmu

W momencie premiery Jak być kochaną spotkało się z mieszanymi reakcjami. Krytykowano subtelność i niedopowiedzenia w czasach, gdy w polskim kinie dominowały dramaty historyczne o wyraźnym przesłaniu. Z czasem jednak film został doceniony za psychologiczną głębię, kunszt formalny i niepowtarzalną atmosferę. Barbara Krafftówna otrzymała nagrodę aktorską na festiwalu w San Francisco, a dzieło Hasa zyskało uznanie także na innych przeglądach międzynarodowych. Film stał się symbolem polskiego kina psychologicznego, opowieścią o pamięci i samotności, które nie potrzebują patosu, by wstrząsnąć widzem.

Epilog Aktu II

Pokój Niebieski zatrzymuje się na granicy ciszy i wspomnienia. To przestrzeń melancholii, w której każde uczucie staje się odbiciem – tak jak niebo na tafli wody, nigdy nieuchwycone w pełni. Felicja z filmu Hasa pozostaje w zawieszeniu: między pamięcią a teraźniejszością, między miłością a samotnością. Tak i tu, w Szopienicach, niebieski odcień niesie ze sobą pytanie, czy przeszłość może jeszcze raz zakwitnąć.

I właśnie w tym miejscu zaczyna się przejście. Bo po melancholii przychodzi oddech nadziei. Niebieski nie znika nagle – powoli prześwituje w nim zieleń, jak wiosna przebijająca się przez zimowy chłód. Z pamięci i ciszy rodzi się pragnienie odrodzenia, drugiej szansy, nowego języka pokoju.

Tak kończy się Pokój Niebieski, a wraz z nim otwiera się kolejny rozdział — Pokój Zielony, w którym echo Pożegnań Hasa zabrzmi już w barwie młodości, tęsknoty i obietnicy.

Film można obejrzeć:

Partner projektu:

Katowice Miasto Ogrodów – Instytucja Kultury im. Krystyny Bochenek